„Oto jest dzień, który dał nam Pan, weselmy się i radujmy!” Weselmy się i wykrzykujmy radosne Alleluja dziękując Bogu za dar wyniesienia na ołtarze Ojca Świętego Jana Pawła II.

My, górale, mamy szczególny dług wdzięczności wobec nowego błogosławionego. Był dla nas wyjątkowo życzliwy, kochał nas i szanował jak mało kto. Wielokrotnie zachęcał, abyśmy mężnie trwali przy Bogu i Kościele, nie zniechęcali się przeciwnościami i bronili krzyża w naszym codziennym życiu. Pamiętamy jego zafascynowanie górami oraz cenne wskazówki, abyśmy pielęgnowali i rozwijali piękno naszej kultury podhalańskiej i przekazywali ją następnym pokoleniom.

Błogosławiony Janie Pawle II, nasz kochany Ojcze Święty, dziękujemy Ci za wszystko i prosimy - wspomagaj nas w pielgrzymowaniu do domu Miłosiernego Ojca, w którym wszyscy kiedyś się spotkamy.

 

 

 

 Wspomnienie - tekst napisany w kwietniu 2005 roku dla Dziennnika Polskiego

 

Odkąd świat obiegła wiadomość o odejściu z tego świata Jana Pawła II, nie milkną telefony z kondolencjami oraz prośby o pomoc, aby wziąć udział w pogrzebie naszego największego rodaka. Oprócz telefonów z Polski, Ameryki i krajów europejskich, w tych dniach spotkałem się z wyrazami wielkiej solidarności ze strony Włochów, wśród których żyję już dwudziesty czwarty  rok. W niedzielę, po Mszy św., podchodzili do mnie ludzi i z wielkim wzruszeniem składali  wyrazy współczucia. Rozdzwonili się również moi studenci. W całym Rzymie pojawił się wielki plakat z wizerunkiem Ojca Świętego oraz napis: „Rzym płacze i dziękuje swojemu papieżowi”. Naprawdę nie da się opisać słowami tego, co dzieje się w tych dniach w Wiecznym Mieście. Myślę, że my, Polacy mieszkający w Rzymie i okolicy, jesteśmy wielkimi szczęśliwcami. Jesteśmy naocznymi świadkami niezwykłych rzeczy;  możemy z bliska zobaczyć jak świat żegna Jana Pawła Wielkiego. To nic, że nie można się dostać do metra, że trzeba czekać cierpliwie w kolejce nawet kilkanaście godzin, że trzeba iść na nogach. Nikt się nie denerwuje, nie złorzeczy… Wszystkie drogi prowadzą teraz do Watykanu. Sam stałem w kolejce pięć godzin, zanim skłoniłem głowę przed doczesnymi szczątkami Ojca Świętego. Obserwowałem też ludzi i w ich reakcjach uderzyło mnie coś wyjątkowego. Zauważyłem, że wielu ludzie różnych ras i języków, stając przed Janem Pawłem II, półgłosem wypowiadało swoje podziękowanie. Odszedł po nagrodę do Pana NASZ Ojciec Święty. I to określenie „nasz”, odnosi się do całego świata, nie tylko do Polaków. Kiedy piszę te słowa, otrzymałem sms od jednej Włoszki. Młoda studentka napisała mi: „stoję już pięć godzin w kolejce, ale nawet gdyby mi przyszło stać 100 , to też bym stała, bo jestem to winna Ojcu Świętemu”. 

Na drugi dzień po śmierci papieża otrzymałem telefon z Niemiec. Usłyszałem z drugiej strony: „Halo Wladek, to sem ja, Rudolf Maslak od Żiliny”. Znajomy ksiądz, opiekun emigracji słowackiej w Monachium, wyraził chęć uczestnictwa w pogrzebie Ojca Świętego. Na drugi dzień był już u mnie. Długo rozmawialiśmy. Powiedział mi, że nawet gdyby był na końcu świata, to i tak by przyjechał na ten pogrzeb. Mogłem też usłyszeć jego niezwykłą historię i przywiązanie do polskiego papieża. Z narażeniem życia, przez zieloną granicę wydostał się z Czechosłowacji. Miał już prawie 30 lat i chciał być księdzem. Nie było innego sposobu, jak próba wydostania się na Zachód. Z Bożą pomocą udało się i po skończeniu studiów w Rzymie, został wyświęcony na kapłana osobiście przez Jana Pawła II. Cały wieczór, ks. Rudolf opowiadał mi kim dla jego narodu był słowiański papież. Wtedy zadałem sobie pytanie: kim właściwie dla mnie był Ojciec Święty? Znałem go od ponad czerdziestu lat. Poznałem go jeszcze jako uczeń szkoły podstawowej. Czasem wpadał prywatnie do Gronkowa, aby odwiedzić swojego starszego kolegę z Wadowic, a naszego proboszcza, ks. Adama Bielę. Były też i wizyty oficjalne. To kardynał Wojtyła udzielił mi sakramentu bierzmowania w mojej rodzinnej parafii. Pamiętam, że jako ministrant trzymałem w prezbiterium jego mitrę. Kiedy ks. kardynał zakończył już bierzmowanie i wrócił do ołtarza, nieśmiało przypomniałem się, że jeszcze ja… Pamiętam jak dziś słowa ks. Dziwisza: czegoś od razu nie powiedział, byłbyś bierzmowany jako pierwszy. Byłem ostatni, ale odebrałem to jako wyjątkowe wyróżnienie, a nasz arcypasterz poświęcił mi trochę więcej czasu niż moim kolegom i koleżankom.

Potem było niezwykłe spotkanie z ks. kardynałem Wojtyłą wizytującym parafię w Pawlikowicach. Ja miałem wtedy 18 lat i byłem w nowicjacie księży michalitów. Przyszły papież złożył też krótką wizytę nam młodym. Było mi bardzo miło, kiedy rozpoznał mnie ks. Stanisław Dziwisz - „tyś z Gronkowa, nieprawda?” „Co wy tu robicie, chłopcy”? – zapytał nas kard. Wojtyła. Odpowiedziałem, że przygotowujemy się do życia zakonnego. „A na czym to wasze przygotowanie polega?”. Znowu odpowiedziałem, że się modlimy, pracujemy, że słuchamy wykładów… A kardynał dalej pytał: „a czy słuchacie waszych przełożonych”? Już wtedy usłyszałem od niego słowa zachęty, aby wznosić się ponad przeciętność i sumiennie przykładać się do wszelkich obowiązków. Dobrze zapamiętałem jego słowa: „tylko wtedy wyrośniecie na porządnych ludzi”.

Kilka lat później, już w Watykanie, zostałem przedstawiony Ojcu Świętemu:  „to ksiądz z Gronkowa, od ks. Bieli”. Przekonałem się wtedy także o wspaniałej pamięci Jana Pawła II. Nie ukrywam, że zaskoczył mnie, pamiętając, że gospodyni naszego proboszcza, pani Marysia, pochodziła z Nowej Białej. W ostatnim dwudziestoleciu, wielokrotnie dane mi było być blisko niego. W maju 1983 roku  zostałem wyświęcony na kapłana. Niestety, nikt z mojej rodziny nie otrzymał paszportu i w tym tak ważnym dla mnie dniu, byłem sam. Rok poźniej, paszport dostała moja mama. Zabrałem ją na audiencję do Ojca Świętego. Staliśmy w pierwszym rzędzie. Po zakończonej audiencji Jan Paweł II podszedł do nas. Wtedy, zobaczyłem, że stojąca za nami gdzieś około półtora metra kobieta, usiłuje podać papieżowi swojego synka. Prawdopodobnie była z Wielkiej Brytanii. Wyciągnałem  ręce i ponad głowami innych wziąłem tego chłopca (mógł mieć około dwóch lat) i podałem go Ojcu Świętemu. Zrobił mu krzyżyk na czole i pocałował. Kiedy znowu ponad głowami innych oddawałem go jego matce, w jej oczach mogłem zobaczyć wielką wdzięczność. Całe to wydarzenie uchwycił Arturo Mari: Jan Paweł II, moja mama i ja, trzymający na rękach uśmiechniętego chłopaczka. Nie wiem kim on jest dziś i co porabia w życiu. Na pewno ma ponad 20 lat. Też pewnie opłakuje swojego papieża.

Osobny rozdział, to audiencje prywatne u Ojca Świętego. Było ich sporo w moim życiu, zarówno te z okazji światowych rekolekcji podhalańskich, jak również te dla innych grup przybyłych z Podtatrza. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że my, górale, mieliśmy wyjątkowe miejsce w sercu Jana Pawła II. To do nas powiedział: „Na was zawsze można liczyć!” Kilka lat temu, zmęczony Ojciec Święty nie mógł wydobyć z siebie żadnego słowa. Tylko gestem pokazał, żeby mu zagrać… I muzyka grała. Innym razem, po prawie godzinnej audiencji, kiedy ktoś z najbliższego otoczenia Ojca Świętego powiedział: „będzie dość, kończyć”, usłyszeliśmy słowa papieża: „nie dość, nie dość, grajcie dalej”. Muzykanci grali, a  z naszych serc wyrywał się jeszcze głośniejszy śpiew i radość ze spotkania z następcą  św. Piotra. Jeszcze w ubiegłym roku, śwarni chłopcy i dziywcynta, biorący udział w rekolekcjach podhalańskich, tańczyli przed Ojcem Świętym w Sali Klementyńskiej. Myślałem o tym, kiedy w milczeniu stanąłem w tej samej sali, ale już przy jego zwłokach. Nie zapomnę też jego słów wypowiedzianych na zakończenie jednej audiencji:  „Dziękuję, że przyszliście do mnie, ale przyjedźcie jeszcze za rok”.  Każdego roku z radością odpowiadaliśmy na to zaproszenie i będziemy go odwiedzać również po śmierci. Zostawił nam wspaniały przykład jak żyć godnie, jak cierpieć i jak umierać. Prowadził nas do Chrystusa, jedynego Odkupiciela człowieka. Uświadomił nam jak wielkim darem jest wiara. Znamy swoje miejsce, wiemy, co mamy robić. Po Giewontem powiedział nam: „Sursum corda! – W górę serca”! Nie możemy zawieść jego zaufania. On dalej na nas liczy i na pewno będzie nas wspierał z domu Ojca, do którego wszyscy zdążamy.

 

Ks. Władysław Marian Zarębczan, Watykan